niedziela, 26 kwietnia 2015

Słońce czeka za oknem tylko na to żeby mnie naładować. Oh, oh, niech mnie ładuje ile mu się żywnie podoba. Mogę być jak ta bateria słoneczna, albo zbiornik do grzania wody. Bez słońca nic z tego nie wyjdzie, a woda będzie zimna jak sopel lodu. Mieliśmy kiedyś na podwórku taki blaszany kanister. Miałam wtedy z cztery lata. W ogóle, wydaje mi się, że większość rzeczy, przynajmniej tych znaczących wydarzyła się w moim życiu kiedy miałam cztery lata. I tak, owszem, pojawienie się tego zbiornika traktuję jako istotny etap. Etap do czego? Wtedy do rozwoju. teraz do wspomnień o wzruszających pocżatkach myślenia.
Wszystko byłoby okey z tym całym blaszakiem, gdyby nie fakt, że trzeba było czekać cały dzień na ciepły prysznic, a tej całej ciepłej wody było mało i musieliśmy się o nią kłocić między sobą (dosłownie), a zbiornik był wielki, zajmował miejsca od groma i... był czarny.
Ale takie życie, Takie życie.
Czekanie, rozczarowanie. Ale wspomnienia piękne.

Jakoś mi tak wesoło i smutno ostatnimi czasy. Ale nie na przemian, tylko jednocześnie. Początkowo czułam mały dyskomfort, bo to dziwaczne połączenie. Teraz już przywykłam i w sumie mi z tym dobrze. Bo po pierwsze: to moje uczucia, a po drugie: chyba nie da się inaczej. To prawidłowy stan. Bo jak tu się cieszyć cały czas jak głupi do sera- z czego niby? A jak tu się smucić z kolei, jakby podrabiane emo- i to też bez wyraźnego powodu?
A że czuć coś wypada, bo jak się nie czuje nic- to nas nie ma i się w ogóle nie żyje- to ja czuję wszystko jednocześnie. Żeby było chociażby fer. Wobec mnie i wobec świata.
Było tak, że dłuższy czas nie czułam nic, w ogóle nawet małej ocipuńki czegoś, i wiem jak TAM jest źle. Bardzo, bardzo nie dobrze jest wchodzić w takie klimaty. Bo człowiek w pewnym momencie nie rozróżnia już czy jeszcze chodzi czy już leży, czy oddycha czy od jakiegoś czasu jest siny na twarzy i wcale mu to nie przeszkadza, i nawet nie pamieta jak ma na imię.

A ja się cieszę, że się smucę i smucę się, że się cieszę. I patrzę na to słońce i się uśmiecham, ale zaraz chowam ten uśiech, bo ludzie się na mnie gapią jak na głupią, a ja nie chcę żeby się gapili. Chcę żeby mnie nie widzieli w ogóle. Chciałabym być jak ten cień. Co się snuje, jest obecny wszędzie i zawsze, ale nikt go nie zauważa. Bo ja lubię przebywać wśród ludzi, ale jak na mnie nie patrzą i mnie nie zaczepiają. Mam wrażenie, że zaczepiają mnie częściej i intensywniej niż innych ludzi. Zdaję sobie sprawę, że to mogą dyktować moje fobie i schizy, ale doprawdy, nie ma chwili krótszej niż dłuższej, żeby ktoś obcy do mnie nie przemówił. A ja przecież mam wypisane na czole: "proszę, udaj, że mnie nie widzisz. będę wdzięczna." czy to wynika z ich złośliwości? z obawy o mnie? o siebie? ja nikogo nie zagajam. Idę sobie, gdzieś bokiem, z Buką i nawet już na nich nie patrzę, jak to kiedyś robiłam, żeby nie prowokować ich do dialogu. Ale nie. To nie działa. Mówią do  mnie i mnie męczą. A ja z grzeczności, wcale nie wrodzonej, tylko wyrobionej, czuję, że muszę im odpowiedzieć. I zaczyna się, istny rollercoster. Uroboros.
To ludzie ludziom zgotowali ten los :)

A w ogóle to nadchodzi czas piknikowania i plażowania. Ha ha ha. Ciemnej skóry, potu, seksu w lesie, grilla nad jeziorem i parkowego przesiadywania aż komary nie zaczną żreć tego świeżo opalonego ciałka. No i czas kleszczy, więc trzeba uważać na Bukę.






Archiwum bloga